Dni przybliżające nas do wyjazdu mijały bardzo szybko. Nawet za szybko. Miałam dziwne przeczucie, że wyjazd będzie do kitu. Właśnie przez rodziców, głównie mamę, że to wszystko schrzanią i wyjdzie z tego jedna wielka klapa. Pewnie znowu się pokłócimy o byle gówno i albo oni wyjadą wcześniej, albo ja. Inna opcja jest taka, że będziemy się unikali. Z początku perspektywa wspólnego wyjazdu wydawała się strzałem w 10, szczególnie tuż po tym liście, ale teraz jakoś czuję, że to będzie totalny niewypał. Boję się położyć dziś wieczorem spać, bo jutro z rana mam jechać na lotnisko, no bo już jutro wylatujemy. SERIO, NIE CHCE MI SIĘ! I co mam spakować?! To mój kolejny idiotyczny problem. Nigdy nie wiem co zabrać, bo dla mnie zawsze wszystko jest potrzebne, no raczej wydaję się być. Później jednak, zresztą jak zawsze, część okazuje się zbędna. Ale walić to, muszę w końcu zacząć się pakować. Zawsze wszystko odkładam na ostatnią chwilę. Zapuściłam muzykę w lapie i zaczęłam pakowanie. Ed Sheeran umilał mi ten czas. Ostatecznie, koło godziny 15, zakończyłam męczący proces, potocznie zwany PAKOWANIE. Bardzo, ale to bardzo tego nie lubię. Po pakowaniu zrobiłam sobie obiad. Jedząc go, oglądałam Pingwiny z Madagaskaru, jak dla mnie ta bajka wymiata. Śmiałam się przy tym co nie miara. Po seansie poszłam do swojego pokoju, wzięłam saksofon i zaczęłam grać. Nagle zadzwonił telefon. Spoglądając na ekran telefonu ogarnęłam dopiero, która godzina. Dochodziła 20!
- Boże kochany, jak ten czas leci! - krzyknęłam do słuchawki.
- No hej kochanie! Miłe powitanie. - zaśmiała się dzwoniąca do mnie Maryśka.
- A nie, to nie było do Ciebie. Jak zadzwoniłaś, to dopiero ogarnęłam, która godzina. No i wiesz...
- Doznałaś szoku, że już 20.
- Jak Ty mnie dobrze znasz. Dokładnie.
- No widzisz, ale ja nie w tej sprawie.
- Wal.
- A więc, mam pietra przed wyjazdem.
- No co Ty nie powiesz, ja też.
- Weź mi tu nie wal sarkazmami laska, bo ja na serio mam stresa. Rodzice i ja w jednym miejscu, to niezbyt dobre połączenie.
- Tak samo tutaj. I to nie był sarkazm, choć może tak zabrzmiało bejb.
- Właśnie... coś mi się wydaje, że nie będzie za wesoło. Bo wiesz, oni jeszcze nie wiedzą...
- O Arts?
- No... będą się srać, że mam być prawnikiem, albo lekarzem..
- No tak. Mówiłam Ci jak moi zareagowali.
- Mówiłaś, ale w końcu zaakceptowali.
- Wątpię, ale wiesz mam to gdzieś, co myślą. Nigdy się mną nie przejmowali, a tu nagle niby im zależy? No proszę Cię...
- Masz rację. Muszę bronić swoich racji, poglądów, planów!
- Dokładnie bejb. Także do jutra.
- No do jutra. Przyjdę po Ciebie. Kocham, pa.
- Też kocham. Pa.
Nie pozwolę rodzicom Maryśki zabronić jej spełniać marzeń. Przecież to ona od zawsze marzyła o Academy of Arts w Londynie. Babcia Małgosia zawsze ją do tego namawiała. Mówiła żeby szła za swoimi marzeniami, za głosem serca, a nie słuchała co mówią rodzice, bo to jej życie, a nie ich. Babcia przecież żyje na tym świecie już tyle lat i dobrze wie co mówi. Często zastanawiałam się czemu jej córka, mama Maryśki, jest taka bez serca, że nie potrafiła dać miłości Maryśce, chociaż babcia Małgosia jej tyle dała... Nie wiem. Dziwne to. Po skończonej rozmowie i późniejszym rozmyślaniu zerknęłam znowu na zegarek. Dochodziła północ. CHOLERNY czas, czemu tak pędzi?! Poszłam do łazienki i wzięłam gorącą kąpiel. Po kąpieli weszłam jeszcze na tt i zobaczyłam co słychać w wielkim świecie. Szybko jednak się wylogowałam i wyłączyłam komputer, bo byłam mega zmęczona. Nawet nie wiem kiedy zasnęłam.
Budzik obudził mnie przed 7. Zaspana przetarłam oczy i wyjrzałam przez okno. Niebo było czyste, więc zapowiadał się piękny dzień. Poszłam więc do łazienki i wzięłam szybki prysznic, żeby się obudzić. Później związałam włosy w niesfornego koka, lekko się pomalowałam i wróciłam do pokoju. Spakowałam resztę potrzebnych rzeczy: kosmetyki, laptopa, telefon. Zniosłam na dół swoje bagaże i poszłam do kuchni coś przegryźć. Zajadając kanapkę z nutellą czekałam na Maryśkę. Upragniony dzwonek rozbrzmiał w moich uszach po chwili. Podbiegłam do drzwi i szybkim ruchem je otworzyłam.
- Siema! - krzyknęłam.
- No cześć Zoś! To co, gotowa? Wujek czeka na nas już w samochodzie.
- Jasne, już idę.
Na lotnisko odwoził nas "wujek". Dokładniej kumpel mojego taty i Maryśki taty. Znamy go od lat, dlatego mówimy na niego wujek, albo po imieniu, Grzesiek. Wchodząc do samochodu Grzesiek zagadał:
- Co tam dziewczyny? Jak samopoczucie?
- A jako tako. - powiedziałam.
- Nie najgorzej. - dodała Maryśka.
- Coś nie w sosie jesteście. - odparł Grzesiek. - Więc nie będę Was więcej zagadywał. Ruszamy.
Tak jak powiedział, tak zrobił. Odwiózł nas na lotnisko. Leciałyśmy same, bo jak zawsze rodzice i moi i Maryśki, lecą z innego państwa. Moi z Francji, a Maryśki bodajże byli ostatnio albo w Hiszpanii, albo we Włoszech, tego do końca nie wiem. Także jedyny plus jest taki, że nie musimy ich jeszcze widzieć. Ruszyłyśmy na miejsce odpraw. Po przejściu przez bramkę skierowałyśmy się do naszego samolotu. Idąc w jego stronę śmiałyśmy się z jakichś bzdur. Maryśka przypomniała sobie coś z czasów dzieciństwa, więc śmiałyśmy się z tego co kiedyś robiłyśmy, dokładnie mówiąc z naszej głupoty. Po wejściu do samolotu zajęłyśmy miejsca, ja koło okna, a Maryś tuż obok mnie. Lot choć długi i męczący, upłynął dosyć szybko, no wiadomo, chyba tylko dlatego, że w doborowym towarzystwie. Na miejsce przyleciałyśmy wykończone. Całe szczęście w Nowej Zelandii był już wieczór i mogłyśmy się udać do naszego wynajętego domku i spokojnie wypocząć. Taxi zawiozło nas do domku. Weszłyśmy do środka i poszłyśmy do naszego pokoju. Zmęczone zasnęłyśmy od razu.
Z samego rana obudziły nas jakieś odgłosy, jakby głośne tupanie, trzaskanie drzwiami. Pewnie rodzice. Przecież tylko oni potrafią narobić tyle hałasu. Szybko więc wstałyśmy i przebrałyśmy się w potrzebne na plażę rzeczy. Zeszłyśmy na dół. Myśląc, że nikt nas nie zauważył szybkim krokiem skierowałyśmy się do wyjścia.
- Marysia, Zosia. - krzyknęły mamuśki. - Cześć!
- Hej! Bo tego, my właśnie wychodziłyśmy.
Znowu ruszyłyśmy w stronę wyjścia.
- Chwila. - zaczęła matka Maryśki. - Młode damy, proszę się cofnąć.
Yyy, że co proszę?! Czego one chcą...
- Co to jest? - zapytała matka Maryśki i moja chwytając w tym samym momencie nasze lewe dłonie.
- Co takiego? - zapytałam. - To na waszych dłoniach.
- Chyba tatuaż, nie widać?
- Zośka, wyrażaj się! - krzyknęła matka.
Nie wytrzymałam.
- Czy ja coś źle powiedziałam, hmm? Odpowiedziałam, że TATUAŻ, a mama od razu krzyczy!
- Macie zamiar zaśmiecać sobie wasze ciała? - krzyczała dalej matka.
- Tak! To moje ciało, więc mam prawo robić z nim co chcę!
Maryś stała i nic nie mówiła, ale trzymała mnie za rękę, więc wiedziałam, że jest ze mną. Matce całkowicie puściły nerwy:
- A pieprzyć też się będziesz z kim popadnie, bo to twoje ciało?
Przez chwilę mnie zatkało... o_o
- Nie twój interes...
- Właśnie, to nasza sprawa. - dodała Maryśka.
- Pilnuj się gówniaro, jak się wyrażasz do matki. I jedna i druga. - powiedziała matka Maryśki.
- SZCZERZE?! To, mam to gdzieś!
Wykrzykując ostatnie słowo wybiegłam z Maryśką z domu. Jak najdalej od nich, w stronę plaży.
____________________________________________
Jak się podoba? xx
Na osłodę LT w innym wydaniu, dziś ogarnęłam *_*
Little Things ♥♥
podoba mi się wygląd bloga, jak tylko znajdę wolną chwilę to zabiorę się za czytanie ;) dam znać co i jak... ^^ Teraz chciałabym zaprosić cię do mnie ;) http://hope-love-truth.blogspot.com/ pojawił się prolog, może cię zainteresuje. xx
OdpowiedzUsuń